Skip to main content

Dyktatura wp i onetu

Dwa portale Wirtualna Polska i Onet monopolizują prawie w całości internetowa przestrzeń medialną co upodabnia polską cywilizację informatyczną do kolonii informacyjnej w której bezwzględną wręcz dyktatorską władzę nad naszymi umysłami i nasza aktywnością w Internecie sprawują wielkie koncerny medialne opanowane przez ludzi wychowanych w komunistycznych strukturach władzy.

 

Manipulacja, deformacja oraz tworzenie pseudorzeczywistości to naczelne zasady, którymi kierują się – zgodnie z komunistyczna tradycją – redaktorzy tych portali. Ale to nie wszystko : Coraz częściej spotykamy się – nie tylko na tych portalach - z prowokacją dziennikarską. Prowokacja medialna może mieć poważne konsekwencje ekonomiczne i polityczne. Wystarczy np. przez dyspozycyjne środki masowego przekazu upowszechnić informację, że "w kraju X istnieje zagrożenie pryszczycą" (co jest prawdą, gdyż o każdym kraju można tak powiedzieć), aby uzyskać społeczne przyzwolenie i zgodę organizacji międzynarodowych na zablokowanie eksportu wszystkich produktów rolnych z tego kraju.

Warunkiem skuteczności prowokacji informacyjnej jest monopol lub wystarczająca dominacja w systemach upowszechniania informacji. Wtedy prowokacja informacyjna jest najtańszym i najskuteczniejszym sposobem sterowania zachowaniami grup społecznych, a nawet całych społeczeństw. W przypadku prób weryfikacji informacji upowszechnionych w wyniku prowokacji dziennikarskich, można zawsze uniemożliwić weryfikację zasłaniając się tajemnicą dziennikarską, prawem do nieujawniania informatorów i źródeł informacji. Manipulacji i prowokacji informacyjnej dokonuje się w Polsce w majestacie prawa.

Dziennikarze są jednak bardzo rzadko zaskarżani do sądu, ponieważ metody manipulacji po prostu to uniemożliwiają. Często autor przekazując informację zmyśloną poprzedza ją tekstem: "w kołach zbliżonych do obserwatorów rynków finansowych.". Po takim wstępie można napisać każdą bzdurę. Internet miał stworzyć elektroniczną demokrację i być przeciwwagą dla władzy elektronicznych mediów, które zamiast publiczność informować, manipulują faktami i obrazami, a nawet - coraz częściej - stosują prowokacje medialne.

Klasycznym przykładem manipulacji jest orwellowska "nowomowa", która stała się w dobie społeczeństwa informacyjnego zjawiskiem globalnym. Takie jej terminy, jak "księgowość kreatywna", czyli oszustwo i złodziejstwo na wielką skalę dokonane przez menedżerów, czy "fakt prasowy", czyli oszczerstwo upublicznione przez środki masowego przekazu, są dzisiaj w powszechnym użyciu. Co gorsza, używając ich dziennikarze często nie zdają sobie sprawy, że dokonują manipulacji.

Weźmy przykład najprostszy oba portale podały sensacyjna wiadomość, że J. Kaczyński zamierza ograniczyć liczebność Komitetu Politycznego PiS by sprawować jeszcze większą kontrolę nad partią – innymi słowy portale upowszechniły informację wyssaną z palca o zapędach dyktatorskich strasznego prezesa. Skąd te informacje? Znikąd. Zostały wyssane z palca przez dziennikarza, który o czymś takim jak etyka nawet nie słyszał.

Manipulacji informacją oraz prowokacji dokonuje się zawsze w czyimś interesie i prawie zawsze ktoś jest jej ofiarą. Rozważmy następującą informację: "Stocznia X jest w znakomitej kondycji finansowej. Kurs jej akcji znacznie wzrośnie w najbliższym czasie". Jeżeli nie mamy możliwości zweryfikować tej informacji - a z definicji nie mamy, ponieważ nie znamy przyszłości - i przyjęlibyśmy, że informacja jest zgodna z prawdą, to zapewne zechcielibyśmy ulokować nasze oszczędności w akcjach lub obligacjach tego przedsiębiorstwa.

Podjęlibyśmy więc decyzję o zakupie akcji lub obligacji, tak jak np. zrobił to zarząd Związku Artystów Scen Polskich, kupując za sumę 8 mln zł w kwietniu 2002 r. obligacje Stoczni Szczecińskiej, która już w czerwcu tegoż roku okazała się bankrutem i została zlikwidowana. W czyim interesie wymyślono bajeczkę o zmianach w Komitecie Politycznym PiS? Internet wpływa - z tym wszyscy się zgadzają - na władze mediów, wpływa na prezentacje spraw i opinii w ramach dyskursu publicznego.

Każdy użytkownik "światowej sieci" może doświadczyć bycia potencjalnym mówcą, a nie tylko biernym słuchaczem czy czytelnikiem. Według opinii Sądu Najwyższego USA, wyrażonej pod koniec lat 90. XX wieku - "Korzystając z czatów, każda osoba wyposażona w linię telefoniczną może zostać heroldem miejskim, którego głos będzie rozbrzmiewał dalej niż z jakiejkolwiek mównicy. Dzięki witrynom internetowym, masowej korespondencji elektronicznej i grupom dyskusyjnym, taka osoba może zostać autorem broszur polemicznych" Co zostało z tych nadziei na demokratyzującą i kontrolującą media rolę Internetu - po więcej niż 20 latach jego funkcjonowania?

Pesymiści są zgodni, że z pierwotnych marzeń hippisów - ich egalitarny i wolnościowy system wartości przyczynił się w decydujący sposób do powstania i upowszechnienia "światowej pajęczyny" - o globalnej, elektronicznej wiosce, w której każdy zabiera głos w sprawach publicznych, zostało niewiele lub zgoła nic. W Internecie mamy do czynienia z nadmiarem informacji - za dużo opinii, spostrzeżeń i punktów widzenia uniemożliwia ich ogarnięcie, co w konsekwencji prowadzi do coraz większego szumu informacyjnego.

Wszechobecność informacji przy jednoczesnym braku - to opinia Cassa Sunsteina z Republic.com - ośrodków jej integracji doprowadzi do fragmentaryzacji dyskusji polegającej na tym, że jednostki będą postrzegać świat przez witryny dostosowane intelektualnie i emocjonalnie tylko do ich własnych potrzeb, co wyeliminuje możliwość dyskusji z odrębnym punktem widzenia. Fragmentaryzacja dyskursu publicznego może doprowadzić w efekcie do skrajnej polaryzacji.

Kiedy bowiem informacje i opinie są wspólne jedynie dla grup podobnie myślących ludzi, zaczynają oni wzmacniać je wzajemnie nie dopuszczając poglądów alternatywnych. Dyskurs publiczny coraz bardziej się radykalizuje, co może doprowadzić do zaniku społecznego dialogu. Globalny, elektroniczny raj zmienia się w kulturową pustynię, po której grasują hordy barbarzyńców uzbrojonych w niewidoczne gołym okiem komputery. W wyniku rozległych badań empirycznych ta katastroficzna wizja została skorygowana.

Okazało się, bowiem, że uwaga internautów jest znacznie bardziej skoncentrowana niż sądzono kilka lat wcześniej. Do niewielkiej liczby witryn prowadzi wiele linków. Wbrew oczekiwaniom członków Sądu Najwyższego - pobrzmiewa w nich tęsknota za heroicznym okresem rewolucji angielskiej, kiedy to zaroiło się po raz pierwszy w historii od "broszur polemicznych" - ogromna większość mówców nie jest po prostu wysłuchiwana. Innymi słowy, za uzyskanie widoczności trzeba w Internecie płacić, co w praktyce oznacza powielenie modelu środków masowego przekazu.


Potencjał demokratyczny Internetu był tylko utopią, co udowadniają dwa tytułowe portale. Co gorsza, wydaje się, że funkcjonowanie Internetu jest skorelowane z naczelnym prawem gospodarki elektronicznej (C.Shapiro, Varian "Information rules" 1998), które mówi, że w społeczeństwie informacyjnym uwaga klienta jest dobrem wyjątkowo rzadkim i, aby ją u potencjalnego konsumenta wywołać, trzeba zainwestować ogromne sumy w marketing. Otóż sądzę, że prawo to stosuje się głównie do krajów zacofanych cywilizacyjnie, takich jak np. Polska, w których internetowe (i nie tylko) społeczeństwo obywatelskie jest w powijakach. Co redaktorzy portali społecznościowych mogą zrobić? Jak zwalczyć dyktaturę Wirtualnej Polski i Onetu? Oto pytania najistotniejsze dla wolności i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce.

Piotr Piętak

  • Utworzono .
  • Kliknięć: 3557