12 grudnia 1981 r. urządziłem parapetówę na którą zaprosiłem członków redakcji „Wiadomości Dnia” dziennika NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze. Rano 13 grudnia obudziłem się i wyjrzałem przez okno ; zobaczyłem czołgi, po chwili ktoś jeszcze mocno skacowany, włączył radio i usłyszeliśmy głos gen. W. Jaruzelskiego. Padło magiczne słowo „stan wojenny”. W moim mieszkaniu, które właśnie z tego powodu później straciłem, urządzono jedną z pierwszych podziemnych drukarni w Warszawie.

Warszawie, która przez pierwsze dwa tygodnie stanu wojennego przypominała miasto okupowane. Miasto przykryte powłoka strachu, przerażenia, niedowierzania, że to co się stało jest rzeczywistością. Obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego naklejone były na każdym przystanku autobusowym i tramwajowym. Ich lektura i pierwsze wyroki, za malowanie na murach haseł antykomunistycznych skazujące jakąś dziewczynę z Gdańska na 12 lat więzienia i 18 letniego ucznia ze Szczecina na 6 lat, powodowały, że czułem ucisk strachu w gardle.

Strachu upadlającego. Strachu wszechobecnego o którym dzisiaj jakby wszyscy zapomnieli. Ten strach po dwóch tygodniach minął, kiedy okazało się, że patrole można przekupić, że żołnierze często z narażeniem się na niemiłe konsekwencje, przepuszczają nas z torbami tak grubymi, że tylko idiota by się nie domyślił, że wypchane są bibułą. Jednak pierwsze dwa tygodnie w których miała miejsce tragedia w kopalni „Wujek”, to strach. Pisałem, drukowałem wraz z kolegami i koleżankami, ale często bałem się rozrzucać po klatkach schodowych pierwsze numery podziemnych „Wiadomości”.

Trzeciego dnia stanu wojennego, ubrany w gruby kożuch pod którym schowane było 500 kartek zadrukowanych 2 numerem „Wiadomości”, zobaczyłem przed sobą koło Dworca Centralnego, patrol WSW, ze strachu skręciłem w jakąś uliczkę i wrzuciłem papier do kosza na śmieci. Miałem zresztą powody, żeby się bać, ponieważ od drugiego dnia stanu wojennego, władze wiedziały, że redakcja „Wiadomości Dnia”, kontynuuje wydawanie pisma w podziemiu pod nazwą : „Wiadomości”. 14 grudnia, byłem umówiony z prof. Strzemboszem w kościele na Krakowskim Przedmieściu, pod którym odbyła się pierwsza demonstracja w Warszawie rozpędzona przez ZOMO i wodne sikawki.

Uciekając przed strugami wody wpadłem koło Pałacu Staszica na Joannę Onyszkiewicz – prawnuczka Piłsudskiego – i widząc ją pomyślałem, że historia zatoczyła koło, a my znów wchodzimy w jej buty i powtarzamy gesty z 1905 roku. Joanna, jakby nigdy nic –co krew to krew – zaprosiła mnie na spotkanie wieczorem do mieszkania siostrzenicy Cz. Miłosza. Gdy się tam zjawiłem z koleżanką z redakcji, to zbladłem ze strachu ; w ogromnym salonie stało albo siedziało przy drewnianym stole ze 150 osób i wiele z nich gdy mnie zobaczylo krzyknęło coś w rodzaju : „o redakcja „Wiadomości Dnia”, mamy prasę !”. Byłem zdekonspirowany i po kilku minutach Paweł Śpiewak wypchnął mnie na klatkę schodową mówiąc „przecież tu jest 20% ubeków - uciekaj”.


Uciekłem. Któregoś dnia, nie zdążyłem wrócić do mieszkania przed godzina policyjną i noc spędziłem na klatce schodowej na ostatnim piętrze wieżowca przy Hali Mirowskiej. Było zimno, przemarzły mi ręce i stopy. Zachorowałem. Rano wychodząc na ulicę spotkałem panią z PAX –u, która umożliwiła mi we wrześniu przeprowadzenie wywiadu z przewodniczącym R. Reiffem. Od niej dowiedziałem się, że pan Ryszard, jak jedyny członek Rady Państwa wstrzymał się od głosu nad uchwałą wprowadzającą stan wojenny. Ze zdziwieniem usłyszałem od niej, że pan Reiff pytał o mnie i szukał ze mną kontaktu.

„Czy panu czegoś potrzeba”, popatrzyłem na moją rozmówczynię i już na końcu języka miałem odpowiedź : „ potrzeba mi papieru i pieniędzy”, ale odpowiedziałem coś neutralnego i napisałem dla pana Ryszarda kilka słów na kartce z podziękowaniem za jego postawę. Umówiliśmy się i następnego dnia niedaleko więzienia na Rakowieckiej pani Aleksandra – tak zdaje się miała na imię – wepchnęła mi do kieszeni kopertę wypełniona banknotami. Pan Ryszard wiedział doskonale czego potrzebują wydawcy podziemnego pisma. Pieniędzy i lokali.

Piotr Strzałkowski i ja odpowiadaliśmy wtedy za druk i redagowanie „Wiadomości”. Piotr w którym kochało się tak z grubsza biorąc 60% najładniejszych dziewcząt stolicy, załatwiał lokale i papier, ja zbierałem informacje i wieczorem wspólnie wystukiwaliśmy na maszynie do pisania tekst numeru. Pisaliśmy bezpośrednio na matrycach, które Piotrek rozwoził na punkty druku i kolportażu. Z każdym dniem było ich coraz więcej. Moi koledzy z „Róży Luksemburg” i „Huty Warszawa” śmieli się mówiąc, że prasa „Solidarności” dochodzi regularniej do zakładów pracy niż przed 13 grudnia.

Organizacja wydawania pisma – do pierwszej wpadki – to był żywioł, nad którym zupełnie nie panowaliśmy. Pamiętam tylko, że pisanie bezpośrednio na matrycy po prostu bolało, trzeba było walić z całej siły w klawisze z czcionkami i często mieliśmy z Piotrem sine i popuchnięte palce. Najbardziej idiotyczne zdarzenie jakie pamiętam z pierwszych dni stanu wojennego, to było spotkanie z Heleną Łuczywo, red, naczelną „Tygodnika Mazowsze”, który się jeszcze wtedy nie ukazywał. Idiotyzm tego spotkania polegał na tym, że spotkaliśmy się na podwórku, gdzie mieściło się mieszkanie J. Kuronia. Dodatkowo na tym samym podwórku w klatce obok, redagowaliśmy tego dnia kolejny numer „Wiadomości”. Helenka była przerażona. Ja także.

No ale nawiązaliśmy kontakt, a naszym łącznikiem był student UW o wdzięcznym pseudonimie „Kruk”. Na mojej codziennej trasie z Mokotowa na Żoliborz, często umawiałem się na spotkania z „łączniczkami” na przystanku tramwajowym koło SGPiS (dzisiaj SGH). W drugim tygodniu stanu wojennego, usłyszałem za sobą śmiech i słowa : „no nie, że tutaj musiałam cie spotkać”. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Małgosie dziewczynę Krzysztofa – mojego najstarszego brata – córkę sekretarza redakcji Biuletynu Informacyjnego AK w czasie Powstania Warszawskiego. Małgosia głośnym szeptem, tak żeby dwie staruszki usłyszały, stwierdziła : „to podziemie jezdzi tramwajami, a nie taksówkami ?” i próbowała mnie zaciągnąć do siebie. Obiecałem, że przyjdę do niej za godzinę. Drzwi do jej mieszkania otworzył jej ojciec starszy, krępy mężczyzna w którego ruchach i całej postawie wyczuwało się zawodowego oficera. Po wymianie kilku uprzejmych zdań – ojciec Małgosi powiedział :

- Zapraszam do siebie na obiad dzisiaj na 16, trzeba Pana nakarmić i nie ma mowy o odmowie Panie Piotrze !
Zgodziłem się a ojciec Małgosi wydał mi instrukcje dojazdu. Tramwaj zmienić trzy razy, wychodzić z niego na przystankach i wchodzić tuż przed zamknięciem drzwi z powrotem, przed wejściem do domu okrążyć go co najmniej dwa razy. „Żelazne reguły konspiracji” stwierdził na koniec pierwszej fachowej lekcji poruszania się w okupowanym mieście. Rozkaz – bo jak inaczej mogłem traktować, instruktaż oficera AK – wykonałem i o godzinie 15 żona ojca Małgosi otworzyła mi drzwi i wprowadziła do salonu, gdzie za suto zastawionym stołem siedziało czterech panów popijających nalewkę.

Patrzyłem na szynki, pasztety z zająca borówki, żórawinę, chrzan a także śliwki w occie i pieczony schab z lekkim niedowierzaniem, że za chwilę będę mógł to jeść zalewając zakąski zamrożoną wódką. Panowie wstali i gdy zaczynali mówić swoje nazwiska zapomniałem o jedzeniu : to byli bohaterowie, okupacji i Powstania, członkowie Kedywu - w cieniu ich życia wychowywało się moje pokolenia. Jeden z nich – byłem przekonany, że to był ten, który mając 19 lat wykonywał z zimna krwią wyroki na szmalcownikach, zdrajcach i oficerach SS – podszedł do mnie i podprowadził mnie do okna.

Mieszkanie mieściło się na 6 piętrze w jednym z wieżowców na dalekim Mokotowie. Widok był przygnębiający – kilka takich samych budynków wbitych jak kikuty w ziemie, między którymi hulał wiatr.
- I co Pan widzi ? spytała mnie jedna z legend okupacji
- Brzydotę.
- Nie tylko, niech Pan zobaczy ani jednego podwórka, wszystko odkryte, ta architektura nowych osiedli w Warszawie uniemożliwia zorganizowanie powstania. Mają was jak na odkrytym placu..
- Ale my nie chcemy organizować powstania. – przerwałem mu lekko przerażony.
- Wiem i nie namawiam do tego, stwierdzam tylko fakt, w odbudowanej po wojnie Warszawie powstanie jest niemożliwe z powodu komunistycznej architektury. Nie ma podwórek nie ma przejść pomiędzy nimi i dodam, że cały ruch waszego podziemia może być bardzo łatwo zdekonspirowany przez dokładna analizę zdjęć z jednego aparatu zawieszonego na tamtym wieżowcu.
Spojrzałem w kierunku wskazanym przez mojego rozmówcę i musiałem mu przyznać rację. Uśmiechnął się i stwierdził.
- Zebraliśmy trochę pieniędzy prosimy aby Pan dostarczał nam prasę i książki, które będziecie wydawali. W miarę naszych możliwości będziemy Panu pomagali, a teraz do stołu, bo wygląda Pan mizernie !

 

Piotr Piętak